sobota, 6 sierpnia 2016

Kulinarna Warszawa, czyli co jeść w stolicy?



Warszawa fe! Warszawa ble! Przeca żŏdyn niy mŏ rŏd stolicy! No dobra, ale na pŏra dni? Ja, na pŏra dni idzie mieć jōm rŏd!  A czymu to? No skuli jedzyniŏ!


Mieliśmy kilka dni wolnego. Mieliśmy jechać do Karpacza, po drodze zwiedzić sztolnie pod Wałbrzychem, ale pogoda pokrzyżowała nam plany. Co robić, gdy pada deszcz i ma być zimno? No to pojedźmy do Warszawy! PKP, Airbnb, i wszystko pochytane w ciągu pół godziny.
Warszawa chodziła mi po głowie od paru dobrych miesięcy. Jestem uzależniona od kulinarnych periodyków i książek. A w nich w większości opisywane są warszawskie miejscówki. I to tak, że od samego czytania leci ślinka. Musiałam więc w końcu zaspokoić swoje niskie pobudki i poddać się hedonizmowi na parę dni. A że urodziny też się zbliżały, można więc było połączyć jedno z drugim.

Czwartek, dzień pierwszy.

Na pierwszy ogień idzie legenda – Butchery and wine. Restauracja Piotra Suwały specjalizująca się w sezonowanych (na miejscu!) stekach z rekomendacjami Michelina i Gault&Millou. Ich filozofia  to: Jedzenie jest naszą pasją. Gotowanie nas inspiruje. Wyzwaniem było stworzenie w Warszawie miejsca prostego i „niewydumanego”, w którym moglibyśmy realizować naszą zasadę czyli: love what you eat – kochaj to co jesz.
 
 Pokusiliśmy się o Rib Eye sezonowany 28 dni. A co! Szaleć do szaleć. Żeby podbić apetyt domówiliśmy na przystawkę foie gras  z konfiturą z cebuli (delikatna struktura pâté i idealnie przygotowana konfitura) oraz chłodnik (eksplozja smaków lata). Było smacznie, bardzo smacznie. Przed wejściem do Butchery bolała mnie głowa (skuli tego, co ciśnienie pizło o zol), a po zjedzeniu posiłku ciepło rozpłynęło się po ciele a w głowie lekko się zakręciło. Porcja mięsa jest zacna, podzieliliśmy się nią na pół i wyszliśmy najedzeni. Niestety nie spróbowaliśmy deseru, gdyż na ten udaliśmy się do Odette Tea Room.
 
O MÓJ BOŻE!

Desery są wybitne, herbata przepyszna a wszystko podane na przepięknej porcelanie i szkle. Nie mam pojęcia jak robi się takie delikatne w strukturze, ale w smaku-petardzie rzeczy. Cudo! Od tej momentu zachorowałam też na ceramikę Kałużnej. Pewnego dnia napiję się z jej czarek! W każdym razie nie wiem jak będę mogła żyć ze świadomością, że do Odette mam 297 km! Jakoś będę musiała sobie z tym radzić!





Wieczorem podbiliśmy jeszcze do Solca 44. Kolejna legenda Aleksandra Barona, jego filozofii gotowania od nosa do ogona w rytmie slow food, no i te wszechotaczające kiszonki. Zamówiliśmy tatar (a co innego!), zupę z polskiego kimchi i lemoniadę z karmelowego rabarbaru.  Niestety wyszliśmy rozczarowani i z bolącym żołądkiem.  Nie wiem czy smaki były tak intensywne, a my tak nieprzyzwyczajeni. Kimchi powaliło nas kwasem, a tatar przekombinowaniem, ale tyle się dobrego słyszy o Solcu, że kiedyś damy mu jeszcze drugą szansę.

 

Piątek, dzień drugi.

Chcąc zażyć trochę ducha polskiego dziedzictwa kulturowego zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Wilanowa. Nim to się jednak dzieje – robimy szybki kurs do Hali Mirowskiej. Spędzamy tam z dobre półtorej godziny, gdy ja wzruszam się na widok świeżej makreli i (bodajże) stynek, różnokolorowych kalafiorów, suszonej miechunki i ogórków kiszonych w akwarium (tak, prawdziwym akwarium!). Tomek znowuż na widok świeżej cielęciny i ogromu targowiska.  Nic dziwnego, że w Warszawie wiele rzeczy można, że się da. U nas jest trochę ciężej wyczarować pewne rzeczy, ale wierzę, że w końcu dostępność tych wszystkich półproduktów, warzyw i owoców będzie i u nas normą. 



Dojeżdżamy jednak w końcu do Wilanowa. Wnętrza pałacu to zbiory dzieł sztuki nie tylko Jana III Sobieskiego, ale również paru znaczących rodzin szlacheckich.  Jak lubicie, to śmiało! Dużo ciekawsze są piękne ogrody pałacowe, w których można odpocząć. Chcieliśmy dotrzeć również do kuchni Macieja Nowickiego, ale ze zmęczenia nie udało nam się jej znaleźć. Warto wspomnieć o tym, że Muzeum bazując na najstarszych zabytkach polskiej tradycji kulinarnej, nie tylko wydaje ich reedycję wraz ze współczesnym komentarzem, ale także może spróbować dań kuchni dawnej na własnej skórze, bądź też, jak kto woli – języku.  Jak się Ci uda tam dotrzeć, daj znać jak jest i co nas ominęło.

 
 

Na szybki obiad wybraliśmy się do Concept 13 w domu handlowym Vitkac. I to chyba był najmocniejszy punkt kulinarny na naszej mapie podczas tej wycieczki. Pomijając obsługę, która była nowa i nie do końca przeszkolona – wrażenia kulinarne były niezapomniane. Szczególnie chilli dressing do sałaty masłowej. Do dzisiaj o nim myślę i zastanawiam się jak to jest możliwe stworzenie tak prostej petardy. Duże i ogromne „wow”. Nie będę dodawać, że ryba była delikatna i rozpływająca się w ustach, i że nawet zjadłam pietruszkowy kuskus. Tak ja zjadłam pietruszkę! Nie wiem jak to się stało, po prostu idealnie pasowała do dania, to ją zjadłam! Tomek zamówił kurczaka, który nie był po prostu zwykłym kurczakiem, ale doznaniem.  Szczerze polecamy to miejsce!

 
Po obiedzie jeszcze szybki myk do Lukullusa, znanej warszawskiej cukierni bazującej na naturalnych składnikach i metodzie przygotowania deserów. Mój ptyś jagodowy był bardzo dobry, ale beza cytrynowa i kajmakowa były jedynie poprawne. Niestety nie zachwyciły nas, więc jeśli chcecie dobrych deserów, to tylko Odette! 

 

A dlaczego obiad i deser były szybkie? Dlatego, że wieczorem udaliśmy się do Och Teatru na Konstelacje. Sztuka mnie porwała, dawno nie byłam na tak dobrym przedstawieniu. Sztuka grana jest już parę lat, ale zdecydowanie warto się na nią wybrać! Przedstawienie tematu możliwości życiowych opartych na podstawie teorii światów równoległych pozwala na naprawdę mądrą rozrywkę. 

Po teatrze poszliśmy jeszcze na spacer na Stare Miasto, porzuciłam myśl tatara w Domu Wódki na Wierzbowej w na rzecz makaroników Sucre

 

Warszawa jest przesiąknięta duchem starych, wojennych czasów. Spacerując po niej możemy natknąć się na wmurowane w chodnik przedstawienie dawnej granicy getta warszawskiego, za którą obecnie wznoszą się PRL-owskie bloki. Po drugiej stronie ulicy wznosi się zrewitalizowany budynek, który nosi świadectwo powstania warszawskiego, gdyż jego połowa to właściwie ruina, która przypomina nam przez to o namacalnym cierpieniu ludzi, którzy stali w tym samym miejscu, co my teraz. 

Sobota, dzień trzeci.

Ranek zaczęliśmy od wystawy Titanica w Pałacu Kultury i Nauki, i co by się o niej nie mówiło, to fajnie zrealizowana interaktywna wystawa na której możemy poznać historię samego statku, jak i losy jego pasażerów. Na mnie największe wrażenie zrobiły wnętrza statku, gdzie można się było poczuć, jakby się było na jego pokładzie, a także góra lodowa, której dotykając można było poczuć temperaturę Atlantyku w kwietniu 1912 roku.

Tego dnia na obiad trafiliśmy do MOD-a, zamówiliśmy na przystawkę talerz pieczywa z masełkami topionymi (niestety byliśmy pierwszymi gośćmi i kuchnia nie zdążyła dopiec pieczywa) oraz dwa rameny, które niestety nie trafiły w nasze kulinarne podniebienia.  Szkoda, bo bardzo na to liczyłam.  Musiałam się potem ratować jedzeniem w sieciówce. 

 
Nasza kulinarna, warszawska przygoda dobiegła końca. Obżarci wracamy do naszych ukochanych Katowic, gdzie – trzeba pamiętać - też można dobrze zjeść!

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz